Wczoraj przeżyłam mój pierwszy raz. Tak wiem, że to trochę późno, bo wszyscy już od dawna to robią, a ja mam swoje lata. I dzieci! Jednak muszę przyznać, że było mega! Trochę bolało, szczególnie „po”, jednak warto pocierpieć. A ponoć z czasem będzie lepiej.
„A może by to jednak wreszcie zrobić?” – taka myśl zakiełkowała w mojej głowie zaledwie kilkanaście dni temu. Nie byłabym sobą, gdybym szybko nie przeszła do czynów. Bo w gorącej wodzie jestem trochę kąpana. I tak oto wczoraj zjedliśmy kolację, położyliśmy dzieci spać i … zamiast przylgnąć do M. i rozpocząć grę wstępną podeszłam do szafy. Nie wygrzebałam jednak stamtąd seksownej koronkowej koszulki, a stare adidasy, zmechacone spodnie dresowe, spraną bluzę z kapturem i kolorowy buff Duśki z Hello Kitty na szyję. W uszy wcisnęłam słuchawki i wyszłam z domu. Sama. Tak, to wczoraj o 22:05 miała miejsce moja inicjacja – po raz pierwszy w życiu poszłam świadomie biegać.
I wiecie co? Było cudownie! Tylko ja i muzyka. I niedowierzanie, że oto ja biegnę! JA, która nie znosi zorganizowanych biegów ulicami Warszawy, bo przez nie stoję zbyt często w korkach. Ja, która nie wchodzi przez 3 dni po takim biegu na Facebook’a, bo większość znajomych wrzuca tam zdjęcia z medalami i wyniki-życiówki, a pozostali znajomi komentują, że „wow! super wyniki” chociaż nie mają pojęcia czy ten wynik to faktycznie taki dobry jest czy jednak nie. I te screeny z Endomondo. Głupia moda. Bleee… Jestem ponad to!
I oto wczoraj późnym wieczorem biegałam! Wyludnione, wilgotne ulice, chłodny wiatr na twarzy, tańczące jesienne liście pod stopami. I ja. Sama. Ciemno, rześko. Oddech. Rytm. Zmęczenie… Nawet nie wiem kiedy, ale pod samym domem pękły mi 4 km. I ta myśl, że dzisiaj jestem dla siebie zwycięzcą. Że pokonałam ograniczenia – udowodniłam samej sobie, że chcieć znaczy móc! Że nie ma, że zimno, że późno, że głupio. Wystarczy chcieć.
Moim celem nie jest zrzucenie wagi czy poprawa wydolności; nie jest nim przebiegnięcie maratonu czy bycie trendy. Moim celem jest spędzenie czasu samej ze sobą – z muzyką, z oddechem. Pozytywne zmęczenie. Wyżycie się. I łamanie barier, które sami sobie przecież stawiamy na każdym kroku. A w weekend (jeżeli nie umrę na zakwasy!) znów założę te stare dresy i buty. Zaciągnę kaptur na głowę, wrzucę podcast Tiesto na player’a a słuchawki w uszy i wyjdę nocą na ulicę, żeby skopać tyłek leniowi, który siedział już za długo w mojej głowie. A na sexy grę wstępną (i nie tylko) przyjdzie czas, gdy wrócę.
2 komentarze
ekstra!
:*