Zaczęło się całkiem niewinnie jakieś 6-7 lat temu. Jakiś gość na jednej z imprez wyjął to nonszalanckim gestem z kieszeni i pokazał zgromadzonym wtajemniczonym, jak to właściwie wygląda. Wooooow! Słyszeliśmy o tym wtedy sporo – było modne, ale cholernie drogie i niedostępne dla każdego. On opowiedział nam, jak dzięki temu wiele rzeczy stanie się nagle proste. No i że jest to w pełni bezpieczne. Pieprzony dealer… Jak tylko spróbowałam tego wtedy ten pierwszy raz to wiedziałam, że jest już po mnie. Spróbowałam kolejny raz i kolejny i kolejny – wciągnęło mnie na maksa! Wiedziałam, że odtąd moje życie bez tego już nie będzie takie samo, że muszę to mieć za wszelką cenę! Wkrótce okazało się, że ciężko jest bez tego żyć, więc miałam to zawsze przy sobie i sięgałam po to, czy było mi dobrze czy źle. Cały czas. W domu, w pracy. Wciąż mi było tego mało, wciąż było mi to potrzebne, żeby sprawnie funkcjonować, żeby nadążać i nie odstawać. Ostatnio nawet przy dzieciach! I nagle w poprzedni weekend okazało się, że tego nie ma. Że się skończyło. Że muszę być na odwyku, bo… mój iPhone się zepsuł.
Minioną sobotę i niedzielę spędziliśmy z M. w Sopocie. Wiecie, taki tam weekend we dwoje, bez dzieci, kiedy to rodzice udają małolatów i bawią się na koncercie Armina van Buuren’a do 4 rano bez dopalaczy jak za dawnych dobrych czasów. To właśnie wtedy, podczas wygibusów mój ukochany złoty iPhone 6 przeleciał 1,5 m i z impetem uderzył o podłogę. Szybka cała. Uff. Ale od razu zrobił się gorący i nie dał już się uruchomić. Nagle okazało się więc, że jestem offline. Odcięta od maila, od newsów ze świata i plotek z Pudelka. Że nie mogę wrzucić zdjęcia na Instagram, jak świetnie się właśnie bawię na koncercie, że nie mogę sprawdzić, czy kolejnego dnia będzie padało i pójdziemy na plażę i czy udało mi się sprzedać te klocki na Allegro. Potem zdałam sobie sprawę, że przecież nie znam na pamięć 99% numerów, pod które dzwonię (włącznie z tym do mojej mamy), a notesu z numerami nie prowadzę przecież od lat 90-tych; że prawdopodobnie właśnie przepadły mi jakieś dwa tysiące zdjęć z ostatnich lat życia, kilka postów na bloga napisanych na brudno w notatniku i mnóstwo innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy. Widząc przerażenie w moich oczach M. położył dłoń na moim ramieniu i rzekł: „No to masz przymusowy odwyk od telefonu”.
Kolejnego dnia, wciąż celebrując nasz weekend tylko we dwoje, usiedliśmy sobie z M. w kafejce przy Sopockim deptaku. Świeciło słońce, trochę wiał wiatr, a my leniwie sączyliśmy kawę obserwując otaczających nas ludzi: np. obok nas siedziały trzy młode dziewczyny z nosami w telefonach – zero rozmowy (!); po drugiej stronie niby kontrast – babcia, córka i wnuczka śmiały się do rozpuku, ale robiły to czytając coś na telefonie jednej z nich; za naszymi plecami stanął młody gość i zrobił sobie selfie na tle Krzywego Domku… Potem, będąc w kultowej Przystani na obiedzie, na wprost nas pewna para robiła telefonem zdjęcia ich stygnącym potrawom przestawiając wciąż ułożenie sztućców i szukając najlepszej kompozycji. Zamiast celebrować wspólny posiłek… Za nimi siedzieli rodzice z dzieckiem lat ok. 4 – maluch z zaangażowaniem klikał coś na ekranie smartfona, kiedy jego mama wpychała mu kolejne kęsy ryby do buzi. Nieświadomie zjadał wszystko…
Te przykłady można mnożyć bez końca. Patrzymy na nie każdego dnia, a ich nie widzimy. Nie mamy pojęcia, ile tak naprawdę czasu tracimy na te nasze elektroniczne zabawki i wirtualny świat, do którego nas wprowadzają. Jak bardzo na własną prośbę przeładowujemy się informacjami, które nie są nam wcale potrzebne, dzieląc się jednocześnie praktycznie każdą chwilą naszego życia z innymi, często obcymi ludźmi, nie zostawiając kompletnie nic dla siebie. A prawdziwe życie toczy się przecież tuż obok ekranu i ucieka nam przez palce… Sami sobie założyliśmy smycz – jesteśmy dostępni pod telefonem praktycznie przez 24h przez 7 dni w tygodniu – i w pracy i w życiu prywatnym. Maile, komunikatory, statusy – czujemy presję, że trzeba być zawsze online, zawsze zalogowanym, bo w innym wypadku stracimy coś cennego, coś nas ominie. Przeraża mnie to, jak bardzo jesteśmy wszyscy od tego gówna uzależnieni. Boję się, że nasze dzieci będą jeszcze bardziej, bo one urodziły się przecież w erze smartfonów i na dodatek widzą wciąż nas, rodziców z telefonami przyrośniętymi do dłoni…
Dlatego wybaczcie, że zniknęłam ostatnio na dłużej, ale będę tak czasem znikać. Że nie będę odpisywać już na maile w ciągu 15 minut od ich otrzymania tylko dopiero wieczorem, kiedy położymy dzieci spać i akurat może będzie chwila na otworzenie laptopa. Czasem będę też tak znikać tylko po to, żeby spojrzeć na wszystko z dystansem – będę robić sobie odwyk od czegoś, co zamiast ułatwiać nasze życie, stało się jego zbyt dużą i zbyt ważną częścią. Stało się uzależnieniem, narkotykiem. A życie, w przeciwieństwie do żywota iPhone’a, mamy przecież tylko jedno. I jak się już skończy, to żaden serwis nie będzie w stanie go nam przywrócić.