Luty zaczął się dla nas źle. Z powodu zapalenia płuc naszego najmłodszego synka spędziłam z nim blisko tydzień na oddziale pediatrycznym w szpitalu. Był to czas, gdy liczył się tylko on i jego szybki powrót do zdrowia. Kiedy czuwałam nad nim dzień i noc pilnując czy wreszcie prawidłowo oddycha… To było psychicznie i fizycznie ciężkie doświadczenie, z którego dopiero się otrząsam. To był także czas, kiedy całe moje życie musiałam nagle podporządkować szpitalnej rutynie i dzielić je z obcymi mi kobietami i ich dziećmi. Bo przecież to z nimi byłam na okrągło w jednej sali – 24 godziny na dobę przez wszystkie te dni.
NAJGORSZE, CO SPOTKAŁO MNIE W SZPITALU …
… poza samą chorobą mojego dziecka, to właśnie te matki. Sublokatorki bezustannie szeleszczące foliowymi opakowaniami, walące drzwiczkami szafek czy chrapiące w niebogłosy, kiedy dopiero co udało ci się uśpić dziecko. Rozmawiające za głośno przez komórkę i przyjmujące zbyt wielu gości, którzy potrafili siedzieć do samej nocy. Matki zagadujące cię na śmierć i zamęczające zwierzeniami, kiedy jedyne o czym marzysz to drzemka lub chociaż przeczytanie kilku stron książki.
NAJLEPSZE, CO SPOTKAŁO MNIE W SZPITALU …
… pomijając empatyczny personel, to te same matki. Bo to one podnosiły cię na duchu, kiedy było ci źle. Budziły w nocy, gdy twoje dziecko dziwnie oddychało, a ty przysnęłaś; pilnowały go, kiedy brałaś prysznic czy skoczyłaś do szpitalnego baru na hot-doga. Poratowały ciastkiem czy szamponem, kiedy twoje zapasy się nagle wyczerpały, a wielogodzinne rozmowy z nimi o wszystkim i o niczym sprawiały, że pobyt w szpitalu o wiele łatwiej było ci znieść.
Jestem wdzięczna losowi, że trafiłam właśnie na te matki. Jednocześnie mam gorącą nadzieję, że byłam choć w połowie takim wsparciem dla nich, jak one dla mnie. I że szybko zapomną, że ja też czasem trzasnęłam drzwiami czy upuściłam coś na podłogę w środku nocy… Cieszę się na nasze spotkanie, kiedy to po raz pierwszy zobaczymy się za murami szpitala i powspominamy, jak bardzo początkowo działałyśmy sobie w tymże szpitalu na nerwy.
16 komentarzy
Świetny tekst. Pokazałaś w sumie dwie perspektywy patrzenia. Brawo!
Każda choroba dziecka to traumatyczne wydarzenie, a wizyta w szpitalu jest trudna zarówno dla dziecka, jak i dla rodziców. Kiedy na szali leży los najważniejszej osoby w naszej życiu, nerwy i emocje są napięte do granic możliwości, dlatego najmniejsza rzecz może kogoś wyprowadzić z równowagi, jak i wystarczy najmniejszy gest żeby kogoś wesprzeć. Wpis bardzo trafny.
Super to opisałaś, wspaniale ubrałaś w słowa. Ja też z Jasiem byłam tydzień w szpitalu, ale przez prawie tydzień byłam niemal sama na sali. Czas się dłużył niesamowicie i odetchnęłam z ulgą, jak wyszłam ze szpitala. 2 noce dzieliłam tylko z tatą małego chłopca w jednej sali. Dobrze, że już jesteś w domu.
Na szczęście nie musieliśmy jeszcze liżaeć w szpitalu
Ja mam różne doświadczenia szpitalne, ale faktycznie największy cud spotkał mnie właśnie tam :)
Poczułam łzy wzruszenia czytając Twój artykuł. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że znam od koleżanek historie o trudnej szpitalnej rzeczywistości? Może dlatego, że i mnie czeka taki pobyt z Jasiem i już od dawna nastrajam się psychicznie, rozmawiam na forach z mamami, które częściej bywają w CZD. Może…
Wspaniały wpis pełen wyrozumiałości i pokazujący co tak naprawdę jest w życiu ważne. Piękny i… wzruszający
Współczuję… Mam nadzieję, że mi nie przydarzy się taka przykra sytuacja.
Ja mogę jedynie opisać swoje doświadczenia ze szpitala związane z porodem i te parę dni po porodzie. Jestem katoliczką, ale bardzo mi przeszkadzało pukanie księdza do drzwi i wchodzenie bez pukania w trakcie mojego usiłowania karmienia piersią mojego dziecka. To było dla mnie najgorsze. Bardzo mnie to krępowało i denerwowało. To było każdego dnia mojego pobytu w szpitalu. Ponadto brak higieny: podawanie tabletek wprost z ręki, a nie z kieliszka.
Tak bardzo prawdziwe. ;) Doskonale znam te aspekty pobytu w szpitalu i podobnie je wspominam: z jednej strony trochę nerwów, a z drugiej masa wsparcia. Ja co prawda, po wyjściu ze szpitala żadnej z dziewczyn już nie widziałam, ale tam, na miejscu miałam wrażenie, że bez nich pobyt byłby trudniejszy.
Kurcze, my do tej pory w szpitalu byliśmy dwa razy, z czego raz w oczywistych okolicznościach, a drugi chwilę potem – żółtaczka. Moja żona ma od zawsze totalną awersję do służby zdrowia, po prostu boi się szpitali, ale to, co nas spotkało w szpitalu na Żelaznej w Warszawie to jakiś mega pozytywny kosmos! Nawet dziewczyny, z którymi Maja była na sali po porodzie (przy żółtaczce Stasia dostała jedynkę) były zupełnie nieinwazyjne.
Nienawidzę szpitali :(
Najgorsze to przede wszystkim jedzenie. Przynajmniej mi się zawsze złe trafiało
oby nigdy więcej
Super, że miałaś takie wsparcie. W takich chwilach jest ono na wagę złota.
Ja też mam różne przygody, odczucia. Tak naprawdę co szpital, to inne obyczaje, plusy i minusy.